Bella Toskania cz.II
Jak wiele kobiet, ja także wciąż
jestem na diecie. Do czasu jadnak, bo gdy jestem w Toskanii,
zapominam o mocnym postanowieniu prawie nicniejedzenia. Tam,
natychmiast ruszam na spotkanie z kulinarną muzą. Nie żebym sama
mierzyła się z garnkami, o nie. I choć od czasu, do czasu coś
upichcę, to zdecydowanie wolę podążać za bajecznymi smakami
toskańskich kucharzy, piekarzy i cukierników. Budzi się we mnie
cheć łasuchowania i ciągłego podjadania. Zaczynam oczywiście od
wszelkiego rodzaju makaronów, obficie okraszonych przeróżnymi
dodatkami. Po nich przychodzi czas na pizzę, choć przyznam
szczerze, że ani we Florencji, ani Sienie, ani w innych bardziej
obleganych miejscach, nie udało mi się zjeść wyjątkowej. Wierzę,
że jest to możliwe, tylko ja po prostu nie trafiłam w odpowiednie
miejsce. Jest natomiast taki mały bar, nic specjalnego, nie zwraca
na siebie większej uwagi, przy drodze niedaleko Certaldo. We
drzwiach wejściowych wisiały, znane nam z epoki PRL-u kolorowe
paski, na stołach ceratki i sztuczne kwiaty. Właściwie
zatrzymaliśmy się tam żeby kupić wodę, ale zapach jaki wydobywał
się z ogromnego pieca, umieszczonego wręcz na widoku w obszernej
sali, zatrzymał nas na dłuższe posiedzenie. W rezultacie
pochłonęliśmy dwie ogromne pizze, na genialnym cienkim cieście.
Jedna obłożona suto prosciutto, druga to doskonała kompozycja
serów i oliwek. Do tego bardzo uprzejmy właściciel, podał nam
miskę z rucolą i flaszkę oliwy. Nie zapomnę tych smaków i
zapachu. Naprawdę warto odwiedzić, nawet z pozoru niewyględny bar,
może pozytywnie zaskoczyć.
Zdarza mi się, dla poprawy nastroju,
upiec pizzę w domu. Efekt moich dokonań, o dziwo,
bardzo mnie zadowala. Powoli staję się
mistrzynią, a przynajmniej tak mówią ci co jej próbowali.
Zwiedzanie jest cudowne, ale koniecznie
połączone z przyjemnościami dla ciała. Gdzie indziej, niż w
Toskanii, można zasmakować ich tak wiele? No właśnie. Od takiej
strony również ją poznawałam. Poznawałam, bo z pewnością
jeszcze nie poznałam. Wszystko jednak przede mną. Zamierzam bowiem
odwiedzić Toskanie ponownie. Tymczasem pozostają
mi własne kulinarne eksperymenty,
których inspiracją są oczywiście włoskie potrawy. Minusem
takiej kuchni jest to, że chce się jeść więcej i więcej.
A tak było w naszym domu w Pistoi.
Zdarzało się, że wielką kuchnie zamieniałam w pobojowisko,
gotowałam, przyrządzałam, a zapach nęcił wszystkie stworzenia.
Pojawiała się znana już kotka, jej towarzysz, stary bezogoniasty
kocur i mój mąż oczywiście, przebywający wszędzie, byle nie w
kuchni. Rozbudzony apetyt kazał mu wtedy otworzyć kolejną butelkę
wina i zaczęła się uczta. Na stół wjechał makaron papardelle z
pomidorową fantazją, przyprawiony świeżą bazylią. Do sosu
wpadło także wiele innych znaczących składników, bez których
nie smakowałby tak wyśmienicie. Zasiedliśmy przy wielkim, bodajże
przeznaczonym dla 12 osób stole i czuliśmy się jak u siebie w
domu.
Podano do stołu. Brzuszki choć
zrobiły się duże, były bardzo zadowolone. Tę potrawę na
życzenie męża, powtórzyłam tuż przed wyjazdem.
Błogostan, pełen relaks. Mała
przerwa w zwiedzaniu. To zdjęcie zostało zrobione podczas mojego
pierwszego pobytu we Włoszech.
Póznym popołudniem, przechadzaliśmy
się po olwnym gaju, który szczelnie otaczał nasz dom. Każde
drzewo inne, każde wyjątkowe i skąpane w bladej zieleni. Z
najwyższego tarasu gaju, roztaczał się bezkrezny widok na okolicę
Pistoi. To wymarzone miejsce na odpoczynek. Niejednokrotnie
pomyślałam, jak wspaniele byłoby mieć taki dom i zamieszkać w
Toskanii.
Przyłapałam kiedyś właściciela
tego pięknego gaju, jak kosił trawę wśród drzew Ponieważ oliwny
gaj, posadzony jest na zboczu wzgórza, praca w nim nie jest prosta.
Wszystko jest jednak dobrze zorganizowane i zaplanowane. Gaj
podzielony został na wiele podłużnych tarasów. Kolejne tarasy,
połączone są w taki sposób, że bez problemu można jeździć po
nich traktorem, zachowując serpentymnowy kieunek. Moim marzeniem
jest uczestniczyć w zbiorze oliwek. Ciekawa jestem czy wygląda to
tak, jak pisała o tym Marlena de Blasi w „Tysiąc dni w Toskanii”.
Spacer po tarasach gaju oliwnego
Mój mąż ryzykował życiem, a
przynajmniej zdrowiem, wdrapując się na gzyms by zrobić to
zdjęcie
I jeszcze nocne spojrzenie Pistoię.
Zdjęcie zrobione z okna naszej sypialni
Najedzeni, zrelaksowani i szczęśliwi
wyruszyliśmy do Florencji. Droga kręta, niby kilometrów niewiele,
a my jechaliśmy i jechaliśmy. Zaciekawieni architekturą, widokami
zatrzymywaliśmy się dość często, tak że na miejscu byliśmy
dopiero o 10.00. Kolejna godzina to poszukiwanie parkingu. Zupełnie
przypadkowo trafiliśmy na podziemny w pobliżu twierdzy św. Jana
Chrzciciela. Szybkim marszem dotarliśmy do miejsca docelowego –
pod Santa Maria del Fiore. Ta Katedra zachwyca mnie i oszałamia.
Usiedliśmy w kafejce, po lewej stronie fasady i z tej niewielkiej
odległości, nasycałam się jej widokiem. Nic więcej mi wtedy nie
było trzeba. Wyśmienita kawa we florenckiej scenerii.
Wspomniana kafejka, tuż przed fasadą
katedry
Florencka katedra jest jedną z
największych świątyń katolickich na świecie. Ma 150 metrów
długości i trzeba mieć super sprzęt fotograficzny by objąć ja w
całości. Wizytówką katedry jest jej fasada, wyłożona
trójkolorowym marmurem – białym z Carrery, zielonym z Prato i
bladoróżowym z Marremmy. Budowę rozpoczęto w XIII wieku. Najpierw
budował Cambio, następnie Giotto i Pisano. Imponującą kopułę o
szerokości 90 metrów, już w pełni renesansową, zaprojektował
Brunelleschi.
Z każdej strony jest na co popatrzeć.
Żeby wejść do środka, trzeba swoje odstać w bardzo długiej
kolejce. Warto jednak zadać sobie ten trud i wdrapać się także po
463 schodach na kopułę i podziwiać zapierającą dech, panoramę
Florencji.
Przemierzanie uliczkami i zaglądanie w
miejsca, o których nie wspominają przewodniki, jest moim ulubionym
zajęciem. Kobiety tak mają przecież, że nawet jak czasu niewiele,
a do zwiedzania całe mnóstwo, to i tak znajdą chwilę na urokliwe
sklepiki, małe galeryjki, butki ze znaną na całym świecie
biżuterią i stoiska z różnościami.
Piazza della Signoria – galeria rzeźb
pod gołym niebem. W tle kopia najsłynniejszego Dawida
Na schodach bazyliki św. Krzyża.
Odpoczynek w drodze do Ponte Vecchio
Ponte Vecchio Most Stary, zwany
powszechnie Mostem Złotników – najstarszy florencki most z 1345
r. Dziś ugina się pod ciężarem bogactwa. Znajdują się tam
bowiem ekskluzywne sklepy jubilerskie. Nie sposób przejść, nie
przyklejając nosa do szyb wystawowych. Trudno wyobrazić sobie, że
początkowo do XVI w. były tam jatki rzeźników i warsztaty
garbarskie. Książę Ferdynand kazał jednak „oczyścić” jedyną
drogę wiodącą z Pałacu Starego do Pałacu Pitti.
Spędziliśmy we Florencji cały dzień.
Dzień pełen wrażeń i zachwytów ale wciąż mam odczucie
niedosytu. Nie da się zobaczyć wszystkiego i choć nie był to mój
pierwszy pobyt, wciąż tyle przede mną do obejrzenia. W sumie to
dobrze, bo to kolejny pretekst by wyciągnąć męża na toskańskie
wakacje.
Wszystkie zdjecia pochodza z archiwum autorki tekstu. Serdecznie dziekuje za ich udostepnienie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz